W ostatnich latach przyzwyczaił nas pan do regularnych startów w Giro d’Italia. Tymczasem już drugi sezon z rzędu zabraknie pana w tej imprezie. Czuł się pan na siłach, żeby pojechać w tegorocznej edycji?
– Jak najbardziej. Czuję się zdecydowanie lepiej fizycznie niż w ubiegłym roku, choć nie przełożyło się to na dotychczasowe wyniki. Tyle tylko, że ścigałem się dość mało w tym sezonie. Właściwie poza kilkoma jednodniowymi wyścigami startowałem w Paryż – Nicea, który mógł mnie podnieść na jakiś wyższy poziom. I oczywiście w dwóch, które są ostatnim szlifem przed Giro d’Italia, czyli Giro del Trentino i Tour de Romandie. Nigdy jakoś nie martwiłem się we wcześniejszych latach tym, że nie dojeżdżałem z przodu na Trentino czy Romandi, a potem zwykle na Giro d’Italia było w porządku, choć wejście na odpowiedni poziom zajmowało mi zawsze trochę czasu. Poza tym wielki tour rządzi swoimi prawami. Jest tych etapów dużo i w trzecim tygodniu jeździ się już zupełnie inaczej. Moje przygotowania do tegorocznego Giro d’Italia były w porządku, choć trochę opóźnione ze względu na złamaną rękę pod koniec grudnia. Może akurat wyszłoby to na dobre, bo przecież przejechałem mniej wyścigów i mogłem startować na większej świeżości. Cóż jednak zrobić. Ścigam się w takiej drużynie, a nie innej. Znowu jestem pierwszym, który nie pojedzie wielkiego touru. Tak też było przed rokiem na Tour de France. Moje rowery były już wówczas na Korsyce, a teraz są już w Irlandii. Tylko co z tego, skoro mnie tam nie ma.
Trochę irytujące jest chyba to, że skład zespołu został ogłoszony na dzień przed wylotem na Giro d’Italia.
– Dziwne to było, ale najwyraźniej szefowie ekipy znali skład dużo wcześniej. Przecież w kadrze przedstawionej przez organizatora miesiąc temu, nie było mnie w dziewiątce. Z wiekiem trzeba się ścigać znacznie więcej, bo trzeba po prostu dużo więcej czasu, żeby wejść na wysoki poziom. A skoro nie ścigałem się zbyt wiele, to było, jak było. Jestem jednak pewien, że na Giro jakoś bym tam kręcił. Wiem przecież, co zrobiłem, żeby jak najlepiej przygotować się do tego wyścigu. Na Giro del Trentino i na Tour de Romandie miałem pozytywne odczucia, choć nie na wszystkich etapach.
Odkąd trafił pan do Movistaru, to nieco zniknął pan z pola widzenia polskim kibicom. Jest zatem trochę żalu?
– Nie wiem, z czego wynika to, że w tej drużynie tak mało się ścigam. Do Giro del Trentino ekipa przejechała dziesięć wyścigów etapowych. To wychodzą po trzy wyścigi etapowe na głowę, a ja pojechałem w tym czasie tylko jeden. Było zatem gdzie się ścigać, ale z jakiegoś powodu nie znajdowałem się w składzie. Raz twierdzono, że wyścig nie jest dla mnie odpowiedni, a raz, że jestem za słaby. Czasami po prostu lider potrzebował swoich zaufanych zawodników.
Zobaczymy pana jeszcze w tym sezonie w którymś z tych z wielkich tourów?
– Jadę we wszystkich trzech… Giro del Trentino już jechałem, Tour de Pologne pojadę i później jeszcze Vuelta Burgos. Myślę zatem, że wszystkie trzy zaliczę w tym roku (śmiech). A tak poważnie. To będzie ciężko. Choć z drugiej strony, sezon jest długi. Zresztą poprosiłem szefa ekipy, jeżeli jest jeszcze taka możliwość, żeby na wszelki wypadek wpisał mnie na listę rezerwowych na Tour de France. Różnie może przecież być. Ktoś dozna kontuzji, a ja na przykład w jakiś cudowny sposób wygram Tour de Suisse. Na pewno jednak się nie poddaję i nie załamuję. Mam nadzieję, że jest jeszcze we mnie trochę sił. Jeżeli jest tak, że głowa kręci nogami, to może jeszcze coś wykręci.
Czuje się pan już zmęczony tym kolarstwem, czy jednak – mimo 36 lat – dalej jest wiele chęci i sił?
– Gdyby nie chciało mi się rano wsiąść na rower, to byłby sygnał, że trzeba z tym skończyć. Trening mi nie ciąży. Wciąż mi się chce i nie męczę się. Zmęczony to jestem bardziej całą tą sytuacją. Tym, że chcę jak najwięcej startować, a nie mogę. To chora sytuacja, której nie mogę zrozumieć. Samo trenowanie i kolarstwo wciąż dają mi wiele przyjemności. Dlatego planuję dalej się ścigać. Zobaczymy jednak, jak to będzie.
A myśli pan o zmianie ekipy. Całą zawodową karierę ścigał się pan we włoskich drużynach i tam czuł się pan znakomicie. Będzie zatem powrót Italii?
– Nie ukrywam, że chciałbym się jeszcze ścigać w drużynie z World Touru. Na pewno nie chciałbym kończyć kariery niezadowolony i z niedosytem. W pierwszym sezonie w Movistarze miałem do sierpnia tylko 18 przejechanych wyścigów, a jestem przecież kolarzem zawodowym i płacą mi za ściganie się, a nie za siedzenie w domu i trenowanie. Zresztą w ubiegłym roku mnóstwo osób w grupie nabijało się ze mnie, że jestem najlepiej opłacanym zawodnikiem na świecie. Jeżeli przeliczyłoby się pensję na ilość startów, to byłbym lepszy niż Alberto Contador czy Fabio Cancellara. Tak się nabijali trochę ze mnie. Skoro nie znajduję więc miejsca w drużynie na najważniejsze wyścigi, to kontraktu na raczej nie przedłużę. Nie ma takiej opcji. Liczę na to, że jeszcze zasłużę na umowę w innej ekipie i wróci mi ta radość ścigania się. Podkreślam, ścigania, a nie trenowania.
Przez wiele lat dawał nam pan swoimi startami wielkie nadzieje na to, że polskie kolarstwo może się odrodzić. Teraz wyskoczyło nam kilku zawodników, a Michał Kwiatkowski jest w tym sezonie wprost fenomenalny.
– I dobrze, że coś się dzieje. Każdy z nas liczył na to, że w Polsce w końcu objawi sie talent na skalę światową. I tak się stało. To, co robi „Kwiatek”, to mi się w głowie nie mieści. Jest fenomenalny. To po prostu urodzony kolarz. Już nawet nie chodzi o nogę – jak my to mówimy – ale o to, jak się ściga, jak interpretuje wyścig. Pomijam już to, że wygrywa czasówki, walczy z najlepszymi na klasykach i do tego atakuje w dużych górach. Dobrze, że ktoś taki pojawił się w polskim kolarstwie. Podobnie zresztą jest z Rafałem Majką. Obaj są młodzi i szybko znaleźli miejsce w dobrych drużynach. Tacy ludzie na pewno wpłyną na to, że poprawi się sytuacja polskiego kolarstwa. Teraz młodzi zawodnicy powinni się wzorować bardziej na takich zawodnikach jak Maciek Bodnar czy Michał Gołaś, bo jak będą się patrzeć i wzorować na „Kwiatku”, to mogą potem dostać w głowę. Trzeba bowiem urodzić się wielkim talentem, żeby jeździć tak jak on. To zawodnik, którego plakat powinno powiesić się nad łóżkiem i kibicować mu, ale na pewno nie marzyć o tym, że można być drugim „Kwiatkiem”. Gdybym marzył o tym, żeby być drugim Marco Pantanim czy Janem Ullrichem, czy jeszcze kimś innym, to nie byłbym przez tych 15 lat zawodowcem w najlepszych drużynach na świecie. Gdybym tak myślał, to nigdy nie doszedłbym to takiego poziomu. A tak przez wiele lat startowałem w największych wyścigach. Pomagałem najlepszym kolarzom na świecie, a drużyny darzyły mnie zaufaniem. Wiedziałem, że nigdy nie wygram wielkiego touru, ale wiedziałem, że mogą pomóc komuś go wygrać. I to mnie napędzało.
W ekipach, w których pan startował, miał określone zadania. Był pan jednym z najlepszych pomocników na świecie, ale nigdy nie był liderem grupy. Gdyby zatem padła propozycja z polskiej drużyny?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Mam już poza tym 36 lat. Ciężko powiedzieć, czy za dwa lata mógłbym być liderem CCC Polsat Polkowice na przykład na Giro d’Italia. Chyba byłoby już ciężko powalczyć o pierwszą „dziesiątkę”. Jeszcze kilka lat temu było to realne. Może bardziej marzyłoby mi się być pomocnikiem polskiego lidera, który walczy na wielkim tourze. O, to byłoby ciekawe.
Rozmawiał – Tomasz Kalemba, Eurosport.Onet.pl, foto: rowery.org