Zazwyczaj po czasówce traciłem pozycję w klasyfikacji generalnej… nie tym razem. Wczorajszy etap miał wszystko czego potrzeba, 4km podjazdu, techniczne zjazdy, false flat, trochę płaskiego, silny wiatr… Dla mnie była to walka ze sobą samym, zaciskanie zębów i podnoszenie progu bólu… aż do bólu. Nie tylko przeszedłem sam siebie ale i jak widzę po wynikach trzykrotnego Mistrza Świata w jeździe na czas.
Romandia nawet jeśli rozegrała się na czasówkach, to zaliczam ją do udanej.
W środę lecę już do Kopenhagi z wiarą, że forma będzie jeszcze lepsza po ostatnich dwóch ciężkich wyścigach. Muszę odpocząć.
Co do samej czasówki, dla wielu zainteresowanych kibiców. Trzydziesto minutową trasę przejechałem ze średnia 350Watt, a sam podjazd z blisko 6,3 W/kg! Nie ukrywam, że tym razem wyciągając wnioski z Col d’Eze zakleiłem plastrem SRM bym nie widział jak kręcę i się nie ograniczał…