Sylwek w rozmowie z Radosławem Leniarskim

Gdy byłem młodzieżowcem, trenowaliśmy w górach w Jugosławii i kolega krzyczał do trenera: „Ja nie chcę z nim zjeżdżać, to jakiś wariat!”. Dziś sam się dziwię, jak mogłem być taki głupi – mówi polski kolarz Sylwester Szmyd.

Radosław Leniarski: W zeszły poniedziałek zginął podczas zjazdu na Giro Belg Wouter Weylandt. Gdy pędzisz z góry, myślisz o ryzyku i niebezpieczeństwie?

Sylwester Szmyd*: Zależy od momentu wyścigu. Gdy nie zależy mi na wyniku w etapie, to myślę. To znaczy ja ogóle jestem zawodnikiem, który za dużo myśli i za mocno hamulce ściska. Wtedy często „gubię koło” i muszę później gonić rywali. Ale czy zjeżdżasz w tłoku, czy pięć metrów za kolarzem, to i tak nie ma znaczenia dla samej szybkości. Tak czy siak jedziesz 80 km na godz.

Najbardziej obawiam się nie samej szybkości, tylko innych zawodników. Gdy zjeżdżam sam, nie mam stracha, gdy wjeżdżamy na szczyt w 10-15, też nie mam problemu ze zjazdem. Gdy grupa jest za duża, sztywnieję i odpuszczam. Ktoś się może przewrócić i ciebie ściągnie na dół.

Upadki zdarzały mi się nieraz. Najczęściej jest tak jak ostatnio na Giro di Lombardia – ktoś źle wyliczy trajektorię i ścina zakręt po małym łuku przy zbyt dużej szybkości. Zajeżdża wtedy drogę jadącym po większym łuku. Tak właśnie mnie ściągnął na asfalt.

Są wypadki, które zostają w pamięci i blokują później psychicznie jazdę w dół?

– Oczywiście. Najgroźniejszy upadek miałem 10 lat temu, w pierwszym roku zawodowstwa. Na szóstym etapie w wyścigu Dookoła Szwajcarii na szczycie Nufenenpass było nas mało, może 15, między innymi Lance Armstrong i jego kompania z Hamiltonem. Zjeżdżając na łuku, przez środek asfaltu biegła rysa, jakby szyna kolejowa. Nie zauważyłem jej i upadłem. Koledzy mówili, że jechaliśmy wtedy prawie 80 km/godz. Nie miałem na głowie kasku [zakaz jazdy w dół bez kasku wprowadzono dopiero po śmiertelnym wypadku w 2003 roku]. Uważam, że kask nawet przy takich szybkościach w jakimś stopniu jest w stanie ochronić kolarza, ale jak głowa uderza w kant betonowego słupka, żaden kask nie pomoże. Miałem wtedy „zeszlifowaną” całą twarz i bok ciała. Miesiąc później straciłem czasowo wzrok w jednym oku, dotąd mam nad nim bliznę.

W 2008 w Giro di Italia na zjeździe w deszczu wyprostowałem zakręt, uciekło mi koło, poleciałem na dom, który zamykał zakręt. Oczywiście nie poszedłem do lekarza. Później się okazało, że doznałem obrzęku mózgu, głowa bolała mnie strasznie, ale po tygodniu samo przeszło. I tak dojechałem do mety w Mediolanie. Koledzy żartowali: „Gdybyś miał krwiaka, tobyś umarł wcześniej”.

Czyli coraz większa obawa mogła wziąć się z tego pierwszego poważnego upadku na Nufenenpass?

– Mogła. W juniorach, gdy ścigaliśmy się i trenowali w Alpach, zjeżdżałem bardzo dobrze. W młodzieżowcach trenowaliśmy w Jugosławii i pewnego dnia, gdy z góry zjeżdżaliśmy, kolega krzyczał o mnie do trenera: „Ja nie chcę z nim zjeżdżać, to jakiś wariat”. I tak było mniej więcej do 20. roku życia.

Jak w każdej profesji dojrzałość przychodzi z wiekiem i doświadczeniem. Teraz sam się sobie dziwię, jak mogłem być taki głupi, żeby za komuny zjeżdżać po tych naszych dziurawych drogach na beznadziejnych ruskich gumach.

Gdybym miał dzień do namysłu, w każdym roku znalazłbym wypadek, który mnie psychicznie kształtował. Teraz będzie jeszcze gorzej, bo widziałem martwego kolegę leżącego na drodze, minąłem go i jechałem dalej. Dzisiaj go widzę i będę tę śmierć zawsze widział. Czyli im mniej wiesz, tym bardziej się rzucasz głową w dół. Doświadczyłeś więcej, nie tylko na sobie, więc myślisz: i tobie to się mogło zdarzyć, bo widziałeś to na własne oczy.

A zastanawiasz się czasem, na czym jedziesz? Rower waży zaledwie osiem kilo, kilkakrotnie mniej niż kolarz. Człowiek wydaje się na rowerze bezbronny.

– Sprzęt jest solidny. O takich głupotach, że kierownica pęknie albo szkiełko okularów, nie myśli się, inaczej człowiek wpadłby w paranoję.

Ja byłem przerażony, gdy zjeżdżałem prawie 70 km na godz z Ventoux. Myślałem o tym, jakie szaleństwo popełniam, i hamowałem.

– Przy 60 km/godz. nikt w peletonie nie hamuje. Wczoraj, gdy brałem łyka z bidonu, kątem oka zauważyłem, że jadę 82 km/godz.

Czy jest sposób, aby ochronić kolarzy przez nimi samymi? W Formule 1 stosuje się ograniczniki prędkości przy wjeździe do alei serwisowej. Łamiecie w górach wszelkie przepisy drogowe…

– Bez sensu, nierealne. My mamy drogi zamknięte dla ruchu. To, co Międzynarodowa Unia Kolarska mogłaby zrobić, to wprowadzić zakaz organizowania zjazdów na 20 km przed metą każdego etapu. Przecież nieszczęsny etap do Rapallo już się rozstrzygał na zjeździe z Passo del Bocco. Unikając takich rzeczy, ryzyko by się zmniejszyło. Ja mam szczęście, że mogę wybierać, czy pędzić na złamanie karku, czy odpuścić. Podczas 5. etapu, w którym zjeżdżaliśmy po szutrach, stwierdziłem, że nie będę ryzykować i pojechałem trochę z tyłu. Mogłem tak zrobić, ale jeśli mielibyśmy stromy zjazd, a potem wjazd na szczyt, to muszę być w czołówce pod ostatnim podjazdem, żeby pomagać liderowi grupy. Nieraz tak było, że musiałem zęby zacisnąć.

Czy jako związek kolarzy nie możecie zaprotestować przeciwko zjazdowi po szutrze?

– A potem gazety napiszą, że to część ścigania i że przesadzamy. Trasa była znana i zatwierdzona. A nam płacą, byśmy się ścigali. Na zjazd nie da się przygotować. Mam za sobą 23 lata jazdy. Staram się podglądać lepszych. Nibali, genialny na zjazdach, aż był zdziwiony, że dobrze wybieram trajektorię, mam dobrą sylwetkę. Ale z takim zmysłem na zjazdach, jaki ma Nibali, trzeba się urodzić i tyle.

Dużo zmienia się z wraz warunkami na drodze. Kiedyś zjeżdżałem w koszmarnym upale. Puściłem hamulce, a rower dalej hamuje jak wściekły, omal nie wyleciałem w powietrze. Klocki hamulcowe przykleiły się do ramy koła. Gdy są zimowe warunki w Giro, przed lodem ostrzegają przez radio. Mimo to ścigać się trzeba.

Na jakich wyścigach zjeżdża się najtrudniej?

– Najtrudniej jest pod koniec tych etapów, gdzie na zjazdach trzeba się ścigać, ale nigdzie nie jest tak, że dojeżdżamy na premię górską i potem mamy przez 25 km w dół wakacje. Trzeba być skoncentrowanym non stop. W poniedziałek ułamek sekundy spowodował tragedię. Są zresztą i tacy, którzy właśnie na zjazdach atakują i zdobywają przewagę. Bo uważają, że to jego szansa na zdobycie przewagi albo na zniwelowanie przewagi górali. I pędzą 80-90 na godz.

Czy są w peletonie wariaci, obok których nie chcesz się znaleźć podczas zjazdu?

– Wariaci są wtedy z przodu, ja jestem z tyłu.

Źródło:  Sport.pl